poniedziałek, 27 stycznia 2014

Robin Hood.

To był mój trzeci lot samolotem w życiu. Za pierwszym razem byłam podekscytowana, za drugim zmęczona i wkurzona paplaniną Natalii, a teraz lekko zaniepokojona. Nie miałam pojęcia, co mnie czeka na miejscu.
    To znaczy tak, owszem, byłam pewna, że przynajmniej jedna osoba czeka na nas na lotnisku, nie miałam jednak pojęcia, kto to będzie. Nie wiedziałam też, co będzie dalej - chłopcy utrzymywali mnie w przekonaniu, że dobrze wiedzą, co będzie dla mnie najlepsze.
     Zerknęłam na Anię. Nie wydawała się przejęta tym, że leci do Anglii w odwiedziny do Bring Me the Horizon. Wyglądała na znudzoną, jakby na co dzień wsiadała w samolot i leciała w dowolne miejsce na Ziemi. Kto wie, może właśnie tak było.
- Podchodzimy do lądowania, proszę o zapięcie pasów bezpieczeństwa i zamknięcie stolików. Dziękujemy za skorzystanie z usług Węgierskich Linii Lotniczych Wizz Air i zapraszamy ponownie. Życzymy miłego pobytu na Wyspach Brytyjskich. - komunikat powtórzono jeszcze w dwóch językach.
    Wymieniłam spojrzenia z koleżanką i zapięłam pasy. Bałam się powiedzieć cokolwiek, jak często przy Ani - nigdy nie wiedziałam, jak zareaguje. Dlatego po prostu milczałam, nie chciałam rzucać oklepanych frazesów w stylu: "Ciekawe, jak będzie na miejscu".
    Wylądowaliśmy bez większych trudności, jeśli mogę to stwierdzić na podstawie mojego małego doświadczenia. Po chwili opuszczono trap, więc uznałam, że wszystko jest okk. Powoli wysiadaliśmy i zobaczyłam ogromną połać trawy i betonu, a w oddali kilka malutkich z tej odległości budynków. Przyjechało po nas i innych pasażerów kilka śmiesznych busików, wyglądały jak rozbudowane autka golfowe.
    Przewieźli nas przez całe lotnisko aż do wielkiego szklanego budynku, artystycznie pofalowanego, z wielkim zielonym napisem: Robin Hood Airport. Jak można nazwać lotnisko imieniem lisa, z którym kojarzyłam postać Robin Hooda z kultowej bajki Disney'a? Przekierowano nas do hali przylotów. Stamtąd, metodą prób i błędów, dotarłyśmy w końcu do hali odbioru bagażu.
- A mówiłaś, że z Tobą nie zgubię się w Sheffield. - mruknęłam.
- Okej, ale ty nie mówiłaś, że to lotnisko jest takie duże.
- Wcześniej lądowałam w Oxfordzie.
- Gdzie ty masz Oxford, a gdzie Sheffield! Dobrze, że nie rozszerzasz geografii - zaśmiała się.
    Odebrałyśmy bagaż i przeszłyśmy do kolejnego pomieszczenia  - to tutaj krewni i znajomi przylatujących czekali na nich z kartonikami z nazwiskiem.
    Rozglądałyśmy się z Anią za tą tabliczką, bo nie miałyśmy pojęcia, kto nas odbierze.
- Tam jest. - szturchnęła mnie koleżanka i pokazała mi brodą kierunek. Zobaczyłam kartonik z napisem: "Miko & Raine" z niedającym się pomylić z żadnym innym pismem Olivera trzymany przez wytatuowane smukłe palce. Przesunęłam wzrok wyżej i szeroko się uśmiechnęłam na widok równie szeroko uśmiechniętego Matta i opanowanego Olivera, który stał z drugą ręką w kieszeni, z lekko kpiącym uśmiechem na ustach. Żadne z nich nic sobie nie robiło z rzucanych im spojrzeń.
    Ciągnąc za sobą po jednej walizce, przeszłyśmy z Anią aż do końca pomieszczenia, przechodząc przez magiczną bramkę na końcu, gdzie stali chłopcy.
-  Madds! - rzucił się na mnie perkusista. Cofnęłam się kilka kroków w tył pod wpływem jego uścisku, śmiejąc się. Gdy w końcu mnie puścił, szybko upewniłam się, że nie połamał mi żeber. Oliver był o wiele bardziej delikatny, ale za to myślałam, że już nigdy mnie nie puści.
- Oli, Matt to jest Annie. Aniu, to jest Oliver Sykes i Matt Nicholls. - przedstawiłam ich sobie. Nie byli tak wylewni, ale o wiele bardziej przyjaźni niż w stosunku do Natalii. Uznałam to za mały sukces.
- Idziemy? - zapytał Matt, biorąc walizkę Ani. Spojrzeliśmy po sobie z Oliverem z konspiracyjnymi uśmiechami.
- Jasne - przytaknął, biorąc moją torbę jedną ręką, drugą zarzucając mi na ramiona. Ruszyliśmy do wyjścia.

----
Jechaliśmy z lotniska samochodem prowadzonym przez Matta. Aż się zdziwiłam, widząc go za kierownicą, ale Olivera już w ogóle nie mogłam wyobrazić sobie za kółkiem.
    Po drodze nasi koledzy bawili się w przewodników. Przekrzykiwali się w różnych ciekawostkach i wskazywaniu "absolutnie zajebistych" miejsc, które musimy odwiedzić. Według nich z lotniska Robin Hood - za każdym razem chichoczę, gdy usłyszę tą nazwę - do ich domu w Sheffield było około 35 kilometrów.
Zatrzymaliśmy się pod niczym nie wyróżniającym się białym domu z ogródkiem. Chłopcy odpięli pasy i zaczęli wysiadać.
- Serio? To tutaj mieszkacie? - zapytałam. Popatrzyli na dom.
- Taa. Czemu pytasz?
- Po was spodziewałam się czegoś totalnie ekstrawaganckiego. Dom ze szkła, modernistycznie.
- Cenimy sobie prywatność.
- Właśnie mamy okazję się przekonać. - rzuciła Ania, wysiadając.
Chłopcy wzięli nasze małe bagaże i weszli do domu.
- Jesteśmy! - wrzasnął Matt.
Jona, Lee i Matthew - we właśnie takiej kolejności wynurzyli się z pokoju z prawej. Stali i patrzyli na mnie i na Anię. Brakowało im tylko popcornu, i mogliby urządzić własny seans.
- No. W końcu ktoś mniej przewidywalny od Natalie. - zaczął Matthew. I to on pierwszy przedstawił się Ani. Jona rzucił się wtedy zgnieść mnie w powitalnym uścisku, a po nim dyskretnie objął mnie Lee. Matt tylko mi pomachał - nie byliśmy w bardzo bliskich stosunkach.
Oboje mieliśmy siebie nawzajem gdzieś.
Chłopcy szybko zaakceptowali Annę. Zostawiając nasze torby w, jak mniemam, przedpokoju, chwycili nas za ręce i zaczęli ciągnąć po całym domu, demonstrując zawartość szafek, szuflad i ukazując przestrzenie za drewnianymi drzwiami.
- Tu jest salon, a tuż zaraz jest kuchnia - rzucił Lee, wskazując na pokój, skąd przyszli. Jedno było oddzielone od drugiego lśniącą czarną ladą, za którą stały wysokie krzesła. Kuchnia była urządzona bardzo nowocześnie, miała aż dwie lodówki. Jedna na bank służyła do przechowywania alko.
- Tutaj jest moja sypialnia, tutaj Olivera, tu Keana, a tu Jony. - pokazywał Matt, otwierając i zamykając drzwi po obu stronach korytarza, tylko przez sekundę ukazując panujący w nich bałagan.
- Tutaj jest basen - zaprezentował Matthew pomieszczenie na końcu korytarza.
- A tutaj? - zapytałam, wskazując na drzwi za schodami do piwnicy, które ciągle ignorowali. Zatrzymali się.
- Tam się dzieją cuda. - powiedział tajemniczo Oliver. Uniosłam brwi.
- Aha. Narnia czy kolejna sypialnia?
Wybuchnęli śmiechem. Tylko basista się nie uśmiechał, patrzył na Anię. Rany, on sobie nie odpuści. Tylko ja mu jak na razie dałam dobitnie do zrozumienia, że nie ma na co liczyć.
- Pokażę ci, gdy nadejdzie czas.
Pociągnął mnie za rękę w kolejny korytarz.
- Tutaj mieszkacie wy. Sorry, że tylko jeden pokój, ale nie przewidywaliśmy nigdy wielu współlokatorów. Jak już wspomniałem, niechętnie wpuszczamy tu kogoś oprócz nas.
Rozumiałam to doskonale. W tym biznesie liczy się przede wszystkim prywatność.
- Koniec oglądania! Idziemy jeść! - wyrzucił ręce w powietrze Matt, kierując się w stronę wyjściowych drzwi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz