muzyka.
Trevor rzucił telefonem o ścianę, głośno klnąc. Nerwowo drgnęłam, patrząc, jak opanowanie Trevora ulatnia się w mgnieniu oka. Podbiegł do roztrzaskanego telefonu i cicho załkał, gdy zobaczył jego stan. Drżącymi rękoma próbował go pozbierać, ale gdy po raz kolejny szczątki rozsypały mu się przez palce, warknął i wstał, rozpoczynając marsz w kółko. Szczupłe palce wplótł w swoje loki, szarpiąc je i mamrocząc do siebie. Zachowywał się, jakby oszalał, a najbardziej niepokojący był brak reakcji ze strony jego przyjaciół, jego rodzonego brata. Poczułam się w obowiązku uspokojenia go, podejścia. Przecież ja naprawdę byłam jego przyjaciółką!
Wykonałam jeden, jedyny krok w jego stronę i drogę zastawił mi Matt. Uśmiechnęłam się.
- Cześć - rzuciłam i próbowałam go wyminąć, ale tym razem mężczyzna złapał mnie za ramiona. Uśmiech zszedł mi z ust. - Matt, puść mnie.
- Zostaw go. On jest chory.
- Nie jest chory, tylko samotny.
- Przez ciebie.
- Ach, przeze mnie? Patrząc na wasze relacje, był taki, zanim się spotkaliśmy!
- Matty, zostaw ją. - odezwał się cicho przedmiot naszego sporu. Siedział na ziemi ze skrzyżowanymi nogami. Przyglądał się mini karcie SIM, trzymanej w dłoni. - Znajdź mi nowy telefon, teraz. Maddie, podejdź do mnie.
Posłałam starszemu Wentworthowi triumfalne spojrzenie, ominęłam go i klęknęłam koło jego brata, obejmując go. Oparł głowę na moim ramieniu i przymknął oczy.
- Maddie Miko. Dlaczego jesteś tak niebezpieczna?
- Bo przyciągam niebezpieczeństwa - zaśmiałam się cicho, głaszcząc go po włosach. - Powiesz mi, kto to był?
Zawahał się chwilę.
- Ktoś znacznie ważniejszy ode mnie. Odwołał nam koncert.
Wokół nas zebrali się członkowie obu zespołów. Cody przyglądał mi się z zamyśleniem, Matt z nienawiścią. Maxx wyglądał, jakby przepełniał go bezbrzeżny smutek. Maddie Miko, wyzwalacz wszystkich emocji. Jeśli jeszcze jakiegoś nie znacie, zgłoście się do mnie, a na pewno wkrótce go zaznacie.
- Czułaś kiedyś, że wszystko wymyka ci się spod kontroli...? - jego oczy wyrażały wewnętrzną walkę z samym sobą. Jakby próbował mi coś przekazać, a ja nie mogłam zrozumieć treści i właśnie to go frustrowało.
- Ostatni raz 5 minut temu. Kogo mieliście supportować, Trev?
- Miko, albo masz w torbie bombę, albo wibruje ci telefon - odezwał się Tim, perkusista. - Mam nadzieję, że to drugie, bo na dzisiaj mam dość wrażeń.
Rozejrzałam się wokoło, marszcząc brwi. Niby kto miał do mnie dzwonić o tej porze? Maxx zlitował się nade mną i brodą wskazał mi mój bagaż. Upewniłam się, że Trevor przez chwilę sobie beze mnie poradzi i odebrałam w ostatniej chwili.
- Tak? - po drugiej stronie panowała cisza. Zerknęłam na ekran, numer nieznany. Ciarki przeszły mi po plecach. - Kto mówi?
Posłałam kolegom zmieszane spojrzenie i jeszcze raz spojrzałam na wyświetlacz.
- No, słucham?
Po drugiej stronie rozległ się wysoki, szyderczy śmiech. Pisnęłam ze strachu, niemalże wypuszczając telefon z ręki. Głos raptownie się urwał i połączenie zostało przerwane. Łzy same napłynęły mi do oczu. Ale tym razem nie byłam już mięczakiem! To nie były łzy strachu, tylko gniewu, bezsilnej, ogłupiającej złości.
- Frajer, kuźwa, amatorzy, ja pizgam, cymbał, ciućmok, cholera jasna, idioci! - chodziłam w kółko po pokoju, jak Trevor jeszcze 5 minut temu, wyrażając się po polsku. Jednak chłopcy zrozumieli wydźwięk.
- Maddie, może zaparzę ci rumianku...? - zaproponował Cody. Z furią w oczach odwróciłam się do niego.
- A może kup wiązankę temu dowcipnisiowi, któremu urwę łeb, jak go spotkam!
- To zaparzę. - wyszedł z pokoju. Trevor zaczął wpatrywać się w swoje dłonie, a Maxx podszedł do mnie powoli, tak, jak podchodzi się do nieoswojonego chomika - no wiecie, niby z miłością, ale jednak z niepewnością.
- Ej, kociaku, głuche telefony są zawsze lepsze od uciętej głowy konia w łóżku - próbował mnie udobruchać nawiązaniami do Ojca Chrzestnego.
- A niezadzieranie z don Corleone jest lepsze niż dług u niego. - zaripostowałam.
- Wow, szybko awansowałaś na szczyt naszego gangu "Rock in ciasnas rurkas".
Parsknęłam śmiechem i przewróciłam się na kanapę.
- W takim razie mamy dzisiaj wolny wieczór, tak... Pogramy w Guitar Hero?
- Chyba jej odbiło - mruknął Tim, niby cicho, a jednak głośno.
- Chyba jesteś słaby w te klocki - odparowałam.
- Jestem perkusistą!
- Skopię ci dupę, amebo.
- Niby czym?
- Nibynóżką. - rzuciłam cholernie słaby żart biologów.
- Zaparzę mocniejszy - Cody cofnął się do kuchni, z której właśnie wyszedł z filiżanką w ręce.
- Poszukaj relanium! - zawołał za nim Matt. Zmierzyłam go spojrzeniem.
- Chodź, farfoclu. Zagrajmy.
- Mogłabyś skończyć z tymi dziwnymi określeniami, których nikt nie rozumie? - skrzywił się. Udałam, że namyślam się chwilę, wygrzebując konsolę z torby.
- Oczywiście, że nie, ty głupia kiełbasko.
- Brzmisz jak Sykes - Trevor patrzył gdzieś w bok, obejmując kolana rękoma.
- Trochę się od siebie nauczyliśmy przez te kilka lat. - wzruszyłam ramionami. - To kto gra pierwszy?
- Może powinniśmy się położyć do spania. Jest późno, jutro trudny dzień. - Danny przecierał oczy ze zmęczenia.
- Poważnie, próbujesz mnie pokonać w "Anastasii"? - kpiąco uśmiechnęłam się do Matta, który stanął do walki. - Jesteś śmieszny.
- A ty rozkojarzona.
Zaśmiałam się w duchu. Rany, jaki on był naiwny. On nadal nie załapał, że Maddie Miko pod wpływem emocji staje się masterem na scenie. Nawet jeśli tą sceną był duży pokój w dwugwiazdkowym hotelu w Atlancie. A jej koncertem był level w Guitar Hero. Wzięłam gitarkę do ręki. Nic tak nie pomaga na zły humor jak wygrana.
W ciągu półtorej godziny udało mi się ograć wszystkich gitarzystów oprócz Danny'ego, który deklarował tak ogromne zmęczenie. Mimo to uśmiech nie schodził mi z twarzy. Mieliśmy wynajęty wieloosobowy pokój z niecodziennym rozmieszczeniem pokojów - dwie pięcioosobowe sypialnie były rozdzielone pokojem dziennym. Niestety w standard wyposażenia nie wchodziła kuchnia i łazienka, które były wspólne dla wszystkich gości hotelu na korytarzu. Gdy skończyliśmy grę, zabrałam swoją kosmetyczkę, piżamę oraz telefon i poszłam do toalety. Chłopcy zdążyli się już umyć i starali się zasnąć.
Myjąc zęby, już przebrana w luźną koszulkę i damskie bokserki, co jakiś czas zerkałam na telefon. Od tamtego połączenia już się nie odezwał. Intrygował mnie ten śmiech, wwiercający się w uszy, pełen świadomości i kpiny. Napotkałam swój własny wzrok w lustrze i uświadomiłam sobie, co krąży mi po głowie.
- Miko, nawet się nie waż. - powiedziałam stanowczo. Odgarnęłam włosy i wypłukałam usta. Wycierając twarz, ponownie zerknęłam w lustro. - Magda, nie! To głupie.
Sięgnęłam po telefon i wybrałam ostatni numer. Pierwszy sygnał. Drugi sygnał. Trzeci sygnał. Magda, błagam odłóż słuchawkę.
- Halo...? - zaspany, lekko zachrypnięty głos zagłuszył głośne bicie mojego serca. Rozłączyłam się i rzuciłam telefon na stertę własnych ciuchów. Nie znałam tego głosu i ani trochę nie przypominał właściciela tamtego śmiechu. W pośpiechu zebrałam wszystkie rzeczy i niemal wybiegłam na korytarz, wpadając na kogoś. Przytrzymał mnie, ale cała moja własność rozsypała mi się pod nogi. Zaśmiałam się nerwowo, odsuwając się szybko.
- Przepraszam, nie widziałam cię.. - zająknęłam się, klękając i podnosząc ciuchy. Odpowiedziała mi cisza. Podniosłam wzrok. Zapomniałam otworzyć drzwi, a ciepło cudzego ciała i siłę ramion tak naprawdę zastąpił szok i klamka od drzwi. Przetarłam zmęczone oczy i odblokowałam zamek, wychodząc na zewnątrz i mamrotając do siebie. Był środek nocy, zaczynałam schizować.
Z prędkością błyskawicy wpadłam do naszego pokoju, zakluczyłam drzwi i uciekłam do sypialni, którą dzieliłam z Set It Off. Wpełzając do łóżka między Cody'ego i Maxxa, przypomniałam sobie, że dawno temu sypiałam tak z Mattem i Oliverem. Wszystko się zmienia.
Wydawało się, że dopiero zasnęłam, a już mnie budzili.
- Madd, wstawaj, śniadanie gotowe. Sam je zamówiłem - dumnym tonem oznajmił Cody. - Czekamy na ciebie w Midgardzie.
Przewróciłam oczami, słysząc ten słaby żart. Mid, że niby middle, że niby na środku, tak jak znajdował się nasz wspólny pokój. No i Midgard, jako świat ludzi w mitologii skandynawskiej, w której byłam zakochana (wcale nie przez Toma Hiddlestona). Zwlekłam się z łóżka i, owinięta kocem, dołączyłam do chłopaków, wciskając się na kanapę, między Maxxa a Danny'ego. Ten drugi wyszczerzył do mnie zęby.
- Skopałem ci wczoraj dupę.
- Nie chciałam wyjść na rasistkę. - mruknęłam. Dopiero po chwili,gdy panowie zaczęli krztusić się ze śmiechu, zarejestrowałam to, co powiedziałam. - Rany, Dan, przepraszam!
- Nie ma sprawy, Miko. - uśmiechał się, ale ja nadal nie mogłam uwierzyć w swoją głupotę.
- Mistrzem taktu to ty zdecydowanie nie będziesz, kociaku. - Cody otarł łzy śmiechu z oczu i dolał mi mleka do kawy, przesuwając kubek w moją stronę. - Wypij to. Zamówiłem ci naleśniki.
- Słyszeliście, jak w nocy coś huknęło za ścianą? - rzucił Trevor. - Aż się obudziłem.
Udałam bardzo zaaferowaną pochłanianiem śniadania.
- Mój ty biolchemie, jesteśmy w Atlancie. Może wybierzemy się do ogrodu botanicznego? - zaproponował Cody, odchylając się w fotelu i zakładając nogę na nogę. Upiłam łyk kawy, by nie zakrztusić się przepysznym naleśnikiem.
- Chciałem ją zabrać do Grant Park - odezwał się Trevor.
Eh. Zakrztusiłam się.
- A ja chciałem jej pokazać Turner Field! - jęknął Maxx.
- To może zagramy w Guitar Hero? - uśmiechnął się Danny.
Matthew wstał gwałtownie.
- W czym ona jest tak specjalna, że wszyscy ją ubóstwiacie? To zwykła nastolatka, do cholery jasnej. Ogarnijcie się i skupcie na tym, dlaczego tu jesteśmy.
Cody odstawił kubek i oparł łokcie o kolana, stykając czubki palców.
- Mam wrażenie, że jesteśmy tu w dwóch różnych sprawach. Czyż nie, Trevorze?
Chłopak powoli pokręcił głową.
- Ja już nie wiem, po co tu jestem. - wyszedł z pokoju. Wytarłam usta i wstałam.
- To może pójdziemy i tu, i tu, co? A teraz przepraszam, pójdę sprawdzić, co z nim.
Matthew ruszył w moją stronę, ale Woody zatrzymał go w miejscu. Gdy mierzyli się spojrzeniami, ja zostawiłam kocyk i wyszłam na korytarz. W którą stronę poszedł Trevor? Odrzuciłam stronę łazienki, więc poszłam w lewo. Na końcu przejścia stał stolik do kawy i wygodne kanapy. Na jednej z nich siedział Wentworth, z głową pochyloną w dół. Zawahałam się. Wydawał się tak przybity, że nawet moja obecność mu nie pomoże. Z drugiej strony nie dowiem się tego, jeżeli nie podejdę. Przewróciłam oczami, klnąc sama na siebie. Nowy rok, nowa ja, po co się pchałam w ten związek?
Usiadłam koło niego w milczeniu. Siedzieliśmy tak kilka minut, aż podniósł głowę i przetarł oczy.
- Nienawidzę cię, Maddie. Żałuję, że cię poznałem.
- W takim razie po co... - zamknął mi usta pocałunkiem. Okej, to było dziwne, ale jego pocałunek był tak gwałtowny, pełen bólu i mieszanych uczuć, że nie miałam serca się odsunąć. Przesunęłam dłonią po jego twarzy, ale chwycił moje obie dłonie i przycisnął je do mojego ciała. Nigdy nie pozwalał się dotykać.
- Obiecaj, że nie będziesz wściekła. - wyszeptał, opierając głowę o moje czoło. Zmarszczyłam brwi.
- Trevor...
- Nie. Wkrótce to skończę, okej? Wszystko będzie jak dawniej.
- Nic nie będzie jak dawniej. Natura na to nie pozwala...
Zaśmiał się cicho, bez humoru.
- Zamiast pchać się w ten świat, mogłabyś zostać jakimś naukowcem. Naukowców mordują tylko na wojnach.
Uśmiechnęłam się, gdy wstał i podał mi rękę. No przecież miał rację. Szkoda tylko, że ja nie jestem naukowcem. I dawno nie mieliśmy żadnej wojny. No i jestem tutaj. W tym świecie. Ehh.
------------------------------------------------------------------------------------------------
Łaziliśmy pół dnia. Miałam totalnie dość i byłam gotowa dać im spokój z grą na konsoli. Ale nie, im uwidziało się dalsze chodzenie.
- Stawiam piciu, jeśli wrócimy już do hotelu - jęczałam, wlokąc się za Our Last Night. Drugi zespół musiał się od nas odłączyć na próbę dźwięku w drugiej części miasta.
- Miko, powiedz mi coś. Jak ty dawałaś radę na trasie z Bring Me the Horizon, skoro, po pierwsze: jeździli więcej od nas, po drugie: grali więcej od nas, po trzecie: pili więcej od nas? - zapytał Woody.
- Oni mnie lubili - wymamrotałam.
- Ah, czyli, że my cię nie lubimy?
- To nie to samo. Oni są Brytyjczykami, mają lepsze poczucie humoru.
- Lepsze? - Tim uniósł brwi.
- To cynicy. I są sarkastyczni, ironiczni i pełni dwuznaczności. To odpowiada mi bardziej niż wasze ciche riposty od przypadku do przypadku i potrzeba tłumaczenia wszystkiego.
- Czyli... gdybym cię teraz zjechał, to byś się nie obraziła, tylko uznała, że cię lubię? - zmrużył oczy Matt.
- Właśnie o tym mówię. Jesteście do bólu dosłowni.
- Tutaj mieliśmy grać koncert. Może uda nam się wejść na backstage? - Trevor wskazał na ogromną kolejkę przed nami.
- O ja cię, tak! - uśmiechnęłam się i wyprzedziłam korowód, przebijając się na czoło. Pograłabym sobie... - rozmarzyłam się. Trevor skręcił w zaułek, w którym stał duży, czarny autokar. Jeden z takich, którymi jeżdżą szanowane gwiazdy. Przyjemny dreszcz emocji przeszedł mi po grzbiecie. Może w końcu dowiem się, kto gra dzisiaj pierwsze skrzypce! Trevor minął autobus i podszedł do ciężkich, metalowych drzwi. Już po nie sięgał, gdy zadzwonił mój telefon. Chłopak zatrzymał się i nakazał mi odebrać.
- Co chcesz? - powitałam Anię ciepłymi słowami.
- Jesteś już w Atlancie?
- Tak, od wczoraj. Czemu pytasz? Coś się stało? - dziewczyna brzmiała, jakby był naprawdę przejęta.
- Nie możesz iść na dzisiejszy koncert Our Last Night. Obiecaj mi, że nie pójdziesz.
- Luzik, nie pójdę. Ich manager go odwołał. - w sumie nie byłam pewna, czy to manager anulował występ, ale ogólny fakt sprowadzał się do jednego - zespół zostaje w hotelu.
- Ouh. No chyba, że tak... Jak ci się podoba w trasie..?
- Słuchaj, Aniu, Trevor znalazł coś ekstra. Oddzwonię wieczorem, okej? - zerknęłam na zegarek na ręce, było dobrze popołudniu. - Albo raczej w nocy.
- Uważaj na siebie, okej? - Trevor pociągnął drzwi, które stanęły otworem. No, w końcu coś się dzieje!
- Pewnie. Na razie!
Schowałam telefon i minęłam chłopaka, posyłając mu szeroki uśmiech. Wyglądał trochę blado, ale odwzajemnił grymas.
Sufit był wysoko nad nami. Ogromna sala była pogrążona w półmroku.
- Gdzie my jesteśmy? - wyszeptałam. Bezmiar pomieszczenia trochę przytłaczał.
- Na zapleczu Fox Theatre.
- Wooow... - przeszłam kilka kroków w przód, okręcając się. Spódniczka, którą miałam na sobie, zawirowała wokół mnie. - Tu jest nieziemsko.
- Chodź - pociągnął mnie gdzieś w prawo i weszliśmy w labirynt korytarzy. Dało się słyszeć echo, jakby ktoś gdzieś bardzo daleko grał koncert rockowy. Pomimo całej uwagi, którą poświęcałam na oglądanie otoczenia, byłam już zagubiona. Trevor jednak chyba wiedział, gdzie jesteśmy, bo wydawał się bardzo pewny siebie. W końcu pchnął jakieś drzwi i wpuścił mnie do środka. Stało tutaj kilka foteli, mnóstwo czarnych skrzynek o różnej wielkości i stół z jedzeniem i napojami.
- Częstuj się - chłopak wskazał na stół, a sam zasiadł na kanapie, której dotychczas nie widziałam. Reszta zespołu kręciła się po pokoju, rozglądając się. Szum i bębnienie stało się tutaj o wiele bardziej wyraźne. Wzięłam sobie butelkę wody i usiadłam na kanapie. Między mnie a Trevora spokojnie zmieściłaby się jeszcze jedna osoba.
- Możemy tutaj być? - zapytałam, upijając łyk i zakręcając butelkę.
- Zdecydowanie jesteśmy tu, gdzie powinienem być.
- Musi być miło odnaleźć swoje miejsce w świecie. - zgodziłam się z nim. Gdzieś w tle rozległ się zgrzytliwy jazgot i huk. Zatkałam uszy. Buczenie ustało, teraz panowała cisza. - Hm. Fajnie tutaj.
- Miko, czasami się zastanawiam, dlaczego nie spotkałem cię wcześniej - Trevor uśmiechnął się całkiem szczerze. Ten koleś zdecydowane miał rozdwojenie jaźni, ale nic nie powiedziałam. W końcu czasem się z nim całowałam, byliśmy tak jakby parą, więc nie pozostaje mi nic innego, jak pogodzenie się z tym.
Gdzieś na korytarzu rozległy się kroki i po chwili drzwi się otworzyły.
- Pierdolę, nie gram już. Śmieje mi się w twarz, tysiące dzieci cierpią na brak śmiechu, a on się śmieje jak głupi do sera, wkurwia mnie to już... - wysoka, szczupła, ale umięśniona postać mamrotała coś do siebie, a ja zupełnie nie mogłam zrozumieć połowy słów. - Miło was zobaczyć, chłopaki, dawno się nie widzieliśmy. - mężczyzna w szarej koszulce podszedł do każdego z muzyków i objął go męskim uściskiem, aż podszedł do nas i wcisnął się między mnie a Trevora, ciężko siadając na kanapie i stękając głośno. - Ten taboret jest chujowy, ale poprzedni złamałem, muszę czekać na nowy. Trevor, myślałem, że nie możecie dzisiaj z nami zagrać, Sykes mówił, że odwołali wam samolot, czy coś takiego i nie zdążycie. Ale widzę, że w końcu spotkaliście się z Crystal, czujesz się już lepiej? Lee chciał ci kupić aspirynę, ale Jordan powiedział, że już masz, no i... - mężczyzna dopiero teraz na mnie spojrzał. Jego zielonkawe tęczówki przez chwilę zniknęły, tak szeroko rozszerzyły mu się źrenice ze zdziwienia. Patrzyłam na niego z rozchylonymi ustami.
W sumie to oboje patrzyliśmy się na siebie, jakbyśmy się widzieli pierwszy raz w życiu. I niemal równocześnie poderwaliśmy się do góry.
- Maddie!
- Nicholls!
- Ja pierdolę.
Nie. 'Ja pierdolę' to za mało. Zdecydowanie za mało.
sobota, 28 maja 2016
niedziela, 8 maja 2016
Rozdział VIII.
muzyka.
*spoiler: Rozdział z wieloma wulgaryzmami. Czytasz na własną odpowiedzialność.*
@BMTH P.O.V
Fuck. Jak ja się tu cholernie nudzę. Nie umiałem ukryć tej pogardy, która sama cisnęła mi się na linię ust, w każde spojrzenie, każdy ruch. Z całej mojej postaci emanowała silna awersja i pogardliwa niechęć. Ja sam czułem jej moc. I widziałem spłoszone spojrzenia, rzucane mi przez przyjaciół.
Próba dźwięku zupełnie nam nie szła. Wiedziałem, że to przeze mnie. No, w dużej mierze, bo przecież nie odpowiadam sam za całe zło tego świata. Nie chciało mi się nawet unosić mikrofonu do ust. Wsłuchiwać się w muzykę. Stałem w miejscu i patrzyłem sobie w dal, w nicość. Myślałem.
- Okej, okej, okej. - rozległ się głos Philla. - Zróbmy sobie przerwę. 15 minut, co?
Wiedziałem, że wszyscy są zmęczeni. I miałem to w dupie. Rzuciłem mikrofon na ziemię i po prostu zszedłem ze sceny, nie oglądając się na nic i na nikogo. Za chwilę jakiś frajer, który za marny hajs zatrudnił się na staż do techników Bring Me the Horizon, podbiegnie i podniesie sprzęt, będąc wdzięcznym, że dotyka rzeczy, która była w rękach Olivera Sykesa. Ale tylko on jeden będzie zachwycony. Reszta za mniej niż 15 sekund zacznie obrabiać mi dupę. Tyle wystarczy, by muzycy przecięli scenę i zbili się w grupkę gdzieś na uboczu. Za 10 sekund będą rzucać mi spojrzenia pełne potępienia. A za 5...
- Oli!
A za 5 sekund Matt znowu się do mnie przyczepi. Wzruszyłem ramionami i szedłem dalej przed siebie, aż do stołu z przekąskami. Byliśmy teraz w czołówce muzycznego świata i kuszono nas takimi cackami jak szwedzki stół bez ograniczeń. To miłe, że dorobiliśmy się darmowego żarcia tylko w 12 lat ciężkiej pracy.
- Sykes!
Gwałtownie się zatrzymałem.
- Stoisz tylko metr ode mnie. Nie musisz się drzeć, kurwa. - zanim Nicholls zdążył coś odpowiedzieć, ruszyłem dalej. Podszedłem do stołu i wziąłem sobie energetyka. W pewien sposób te napoje zastępowały mi ketaminę, którą odebrała mi Pixie. Sprawdzała mnie każdego wieczoru, nawet pod pozorem seksu albo czułości. Szykowała mi co rano ubrania, śniadania i kawę. Wpadała do nas w trakcie dnia. Wkurwiało mnie to, ale w sumie z rozbawieniem patrzyłem na jej starania i ulgę, gdy każdego dnia czuła spełnienie swojej misji. Szkoda tylko, że ani czułość i miłość Pixie, ani kawa, ani energetyki... nic nie mogło odwzorować tamtego słodkiego ukojenia, poczucia wolności i odrealnienia, poszerzania horyzontów myślenia i wyostrzenia spojrzenia. Wszyscy sądzą, że byłem uzależniony, ba! - ja sam tak myślałem. Ale zrozumiałem coś. To nie był narkotyk. To wspomagacz. I cholernie mi go brakuje.
- Słuchaj, Oli. Musisz się zdecydować. Może dla ciebie ten zespół nie jest już ważny, ale tutaj jest mnóstwo ludzi, którzy sporo dla niego poświęcili i nie chcą go stracić.
Matt paplał coś sobie, jak to on, a ja patrzyłem na niego, popijając Nitrous Killer-B. Fascynowałoby mnie jego zaangażowanie, gdybym nie miał tak bardzo wyjebane na 97% świata.
- A co z Pixie? Ona też nie jest dla ciebie ważna? Sykes, musisz zrozumieć, że ranisz innych! Jeżeli ci się już nie chce, to daj nam znać. Wiesz, że na twoje miejsce znalazłoby się 10 innych.
- Chcesz mnie zastąpić jakimś... Jakimś śmieciem? Co to jest, Asking Alexandria? - warknąłem. Matt wyprostował się.
- Nie. Danny miał jaja, żeby przyznać, że to jego koniec w kapeli.
Rozluźnienie dłoni trzymającej puszkę, jej cichy stukot, gdy uderza o drewnianą podłogę. Szybkie dwa kroki w przód, wyciągnięcie ręki, żelazny uścisk dłoni na szyi, mocne pchnięcie i nagle ściana jest tuż za jego plecami. Głośne przełknięcie śliny, przyśpieszenie tętna, utrata oddechu, krzyki w tle. Sykes 1:0 Nicholls. Moje usta tuż przy jego uchu.
- Jak ci się coś kurwa nie podoba, to spierdalaj. Załóż sobie pieprzony boysband i baw się dobrze. Ale odpieprz się ode mnie, jasne?
- Ty... chory...pojeb...
Znudziłem się. Puściłem go, patrząc na niego z obrzydzeniem. I pomyśleć, że ten mięczak był kiedyś moim przyjacielem. Teraz już nie potrzebuję przyjaciół. Potrzebuję sojuszników. Posłałem mu ostatnie spojrzenie i zapomniałem o sytuacji. Wziąłem sobie kolejnego energizera i wyszedłem na podwórko.
Owionęło mnie zimne, świeże, lutowe powietrze, nie zanieczyszczone ich strachem i rozczarowaniem. Potrząsnąłem głową, przydługie kosmyki włosów wpadły mi do oczu. Miałem kilka spraw do zrobienia i wśród nich nie znajdował się powrót na próbę. Jestem zbyt dobry, by uczestniczyć w jakichś chujowych próbach. Rozejrzałem się wokoło. Jordan, mój jedyny sojusznik w tym beznadziejnym zespole, powinien już tu być. Jak na zawołanie, pojawił się w drzwiach za mną.
- Idziemy? - zapytał, pocierając ramiona. Skinąłem głową i ramię w ramię ruszyliśmy w stronę naszego autokaru. Stał, zaparkowany w drugim budynku. Można było do niego dojść korytarzem, łączącym prywatny parking z salą koncertową, albo właśnie wychodząc na podwórko. Nie śpieszyło mi się, ale i tak wybrałem tę krótszą drogę.
- Nicholls robi się niebezpieczny. - odezwał się Fish.
- Jeszcze trochę i mu przejdzie. Jak Weinhofenowi. - zerknął na mnie z zaskoczeniem, ale szybko się opanował.
- Już ty masz swoje sposoby.
- Otóż to. Nie zapominaj, że wiem, jak ukryć ciało.
Zaśmiał się, szczerze, jak na mój gust. On nie zdradzi. I wiem, kto jeszcze mnie nie zdradzi. Pchnąłem drzwi od garażu. Dwie drobne sylwetki po drugiej stronie budynku uniosły głowy. Mniejsza postać beztrosko kopała piłkę. Nie powinna być beztroska, ale niby miała prawo. Nie musiała niczego rozumieć. Nie to, co starsza osoba. Ona musiała doskonale wiedzieć, o co toczy się gra. I chyba rozumiała, bo natychmiast przywołała do siebie chłopca, który złapał piłkę i podbiegł do matki. Odwróciłem się i wyciągnąłem telefon. Jordan podszedł do naszych, hm, gości. Tak jak robiliśmy to od dawna. Wybrałem numer i odczekałem może z 5 sekund.
- Tak?
- Jesteś w Atlancie? - wcisnąłem rękę do kieszeni i uniosłem brodę, bez zainteresowania oglądając sufit.
- Tak.
- Przyjedziecie dzisiaj?
- Mówiłeś, żeby przyjechać dopiero jutro... - głos w słuchawce zaoponował. Zamknąłem oczy, tłumiąc wściekłość. Wziąłem głęboki wdech. Sykes, nie zmieniaj własnych planów. Czekałeś już tak długo. Poczekaj jeszcze trochę. Jeszcze jeden dzień.
- Okej. Niech tak będzie. - postarałem się, by mój głos był najzupełniej pozbawiony emocji. Mojego rozmówcę zbiło to z tropu. Odwróciłem się w stronę trzech postaci. Obserwowałem. - Patrzę na nich. Wiesz, że Noah od jakiegoś czasu mówi do mnie "wujku Oli?"
- Sykes...
- Tak, tak, dobrze.
Nieśpiesznym krokiem podszedłem do grupki.
- Cześć, piękna. - uśmiechnąłem się kpiąco. Z potarganymi włosami, zapuchniętymi i podkrążonymi oczami nie była piękna. Znałem inną kobietę, która w podobnych okolicznościach była 10 razy piękniejsza. - Jak zdrówko?
- Nie mam nic do zarzucenia. - odparła, obejmując synka. Kucnąłem naprzeciw niego, patrząc mu w oczy.
- Ej, Noah, może zagrałbyś w piłkę z wujkiem Fishem?
Ochoczo się zgodził i wyrwał matce z bezpiecznych objęć. Odprowadzała go wzrokiem z niepokojem na twarzy, gdy Jordan trzymał go za rękę i prowadził z dala od naszej rozmowy.
- Kurwa, kobieto, nie zamierzam go zabić na jakimś gównianym parkingu. Dzieciak to tylko amortyzator, powinnaś o tym wiedzieć.
- Nie masz dzieci, więc nie zrozumiesz. - odparowała. Uśmiechnąłem się leniwie. Mój gość już od jakiegoś czasu stawiał się coraz bardziej.
- Wiesz co, miałem go tu ściągnąć dzisiaj albo jutro. Ale chyba nie stęskniłaś się zbyt bardzo, hm? Chyba wytrzymasz jeszcze tydzień, lub dwa? A może bez Noaha będzie ci łatwiej? Ostatecznie dzieciak to spore utrapienie, gdy masz ważniejsze rzeczy na głowie.
Maska opanowania runęła.
- Nie możesz mi go zabrać!
- Chyba zapomniałaś, kto tu dyktuje warunki. - zaśmiałem się.
- Nie przełożysz koncertu.
- Masz rację. Ale zmienię supportera. Bardzo mi przykro, księżniczko. Ty zmieniasz okoliczności, ja warunki. Tak to już jest. - uniosłem telefon do ucha. - Wiesz co, przyjacielu, obawiam się, że musimy trochę zmienić plany. Odwołuję jutrzejszy support. Spotkamy się innym razem.
- Nie możesz mi tego zrobić!
- Mówicie identycznie. To nużące - przewróciłem oczami. - Kiedy wy się, kurwa, nauczycie, że to ja panuję nad sytuacją?
- Skąd możesz wiedzieć, że dotrzymam umowy? Że ją przywiozę?
Ehh, zakochani ludzie. Tak łatwo nimi manipulować.
- Bo od teraz to ja będę osobiście pilnował Noaha. Ciekawe, jak reagują dzieci, gdy są odcięte od obojga rodziców. Dam ci znać, kiedy zaproszę was na koncert. - rozłączyłem się i spojrzałem na kobietę u mych stóp. - Wydaje mi się, że właśnie zostałaś sama.
Odwróciłem się i gwizdnąłem na Jordana. Obejrzał się, marszcząc brwi. Wskazałem na dzieciaka, a potem na drzwi. Spojrzał na niego niepewnie, a potem powiedział do niego kilka słów i razem ruszyli w stronę wyjścia. Powolnym krokiem również się tam skierowałem. Za mną rozległy się stłumione kroki, gdy Crystal podniosła się i popędziła za mną i swoim dzieckiem.
- Ty bydlaku, zostaw moje dziecko! - rzuciła się na mnie. Zdążyłem się odwrócić i ją złapać, gdy jej paznokcie zaatakowały moją twarz. W ostatniej chwili się uchyliłem i płaską dłonią uderzyłem ją w policzek, a potem odepchnąłem od siebie. Zatoczyła się i upadła na ziemię, płacząc. Kucnąłem nad nią i przycisnąłem ją do ziemi. Wyrywała się i piszczała, krztusząc się łzami. Nachyliłem się nad nią.
- Nigdy tego, kurwa, już nie próbuj. Dzieciak jest w moich rękach i dobrze ci radzę, ogarnij się. Jeden twój błąd i nigdy nie zobaczysz żadnego z nich, szmato. Do końca życia będziesz pamiętać, że to przez ciebie zginął niewinny dzieciak. Bądź grzeczna.
Ostatni raz nią szarpnąłem i wstałem, poprawiając koszulkę. Splunąłem na ziemię z odrazą i wyszedłem na zewnątrz. Ponownie głęboko odetchnąłem i zobaczyłem brązowe oczy dzieciaka. Podszedłem do niego i potargałem mu blond loki.
- Mama jest chora i prosiła, żebyś zamieszkał na trochę ze mną i ciocią Hannah. Żebyś się nie rozchorował. W porządku?
Mały powoli skinął głową. Miałem wrażenie, że jego wielkie oczy znają prawdę. Wzruszyłem ramionami.
- Jordan, zabierz Noaha do środka i daj mu ciastka, czy co tam będzie chciał.
Nie miał pytań, natychmiast wykonał polecenie. Musiałem jeszcze tylko zadzwonić do Pixie i powiedzieć jej o nowych planach. Może potem jej to jakoś wynagrodzę. A może ucieszy się, że będzie mogła trochę wychowywać dzieciaka i nie musieć go wcześniej urodzić. To zepsułoby jej figurę.
Straciłem support na jutrzejszy koncert. Ale to nie miało większego znaczenia. Phill zaraz znajdzie jakiś band, który będzie chciał sobie wpisać nasz supporting w portfolio.
Bardziej irytowało mnie to, że będę musiał czekać jeszcze dłużej, aż dostanę ją w swoje ręce.
-----------------------------------------------------------------------------------------
Rozdział jest krótki, ale bardzo naprowadza na dalszy ciąg wydarzeń. Chyba często będę zmieniać punkt widzenia, takie udoskonalenie drugiej części :) Co o tym sądzicie? Stay alive!
*spoiler: Rozdział z wieloma wulgaryzmami. Czytasz na własną odpowiedzialność.*
@BMTH P.O.V
Fuck. Jak ja się tu cholernie nudzę. Nie umiałem ukryć tej pogardy, która sama cisnęła mi się na linię ust, w każde spojrzenie, każdy ruch. Z całej mojej postaci emanowała silna awersja i pogardliwa niechęć. Ja sam czułem jej moc. I widziałem spłoszone spojrzenia, rzucane mi przez przyjaciół.
Próba dźwięku zupełnie nam nie szła. Wiedziałem, że to przeze mnie. No, w dużej mierze, bo przecież nie odpowiadam sam za całe zło tego świata. Nie chciało mi się nawet unosić mikrofonu do ust. Wsłuchiwać się w muzykę. Stałem w miejscu i patrzyłem sobie w dal, w nicość. Myślałem.
- Okej, okej, okej. - rozległ się głos Philla. - Zróbmy sobie przerwę. 15 minut, co?
Wiedziałem, że wszyscy są zmęczeni. I miałem to w dupie. Rzuciłem mikrofon na ziemię i po prostu zszedłem ze sceny, nie oglądając się na nic i na nikogo. Za chwilę jakiś frajer, który za marny hajs zatrudnił się na staż do techników Bring Me the Horizon, podbiegnie i podniesie sprzęt, będąc wdzięcznym, że dotyka rzeczy, która była w rękach Olivera Sykesa. Ale tylko on jeden będzie zachwycony. Reszta za mniej niż 15 sekund zacznie obrabiać mi dupę. Tyle wystarczy, by muzycy przecięli scenę i zbili się w grupkę gdzieś na uboczu. Za 10 sekund będą rzucać mi spojrzenia pełne potępienia. A za 5...
- Oli!
A za 5 sekund Matt znowu się do mnie przyczepi. Wzruszyłem ramionami i szedłem dalej przed siebie, aż do stołu z przekąskami. Byliśmy teraz w czołówce muzycznego świata i kuszono nas takimi cackami jak szwedzki stół bez ograniczeń. To miłe, że dorobiliśmy się darmowego żarcia tylko w 12 lat ciężkiej pracy.
- Sykes!
Gwałtownie się zatrzymałem.
- Stoisz tylko metr ode mnie. Nie musisz się drzeć, kurwa. - zanim Nicholls zdążył coś odpowiedzieć, ruszyłem dalej. Podszedłem do stołu i wziąłem sobie energetyka. W pewien sposób te napoje zastępowały mi ketaminę, którą odebrała mi Pixie. Sprawdzała mnie każdego wieczoru, nawet pod pozorem seksu albo czułości. Szykowała mi co rano ubrania, śniadania i kawę. Wpadała do nas w trakcie dnia. Wkurwiało mnie to, ale w sumie z rozbawieniem patrzyłem na jej starania i ulgę, gdy każdego dnia czuła spełnienie swojej misji. Szkoda tylko, że ani czułość i miłość Pixie, ani kawa, ani energetyki... nic nie mogło odwzorować tamtego słodkiego ukojenia, poczucia wolności i odrealnienia, poszerzania horyzontów myślenia i wyostrzenia spojrzenia. Wszyscy sądzą, że byłem uzależniony, ba! - ja sam tak myślałem. Ale zrozumiałem coś. To nie był narkotyk. To wspomagacz. I cholernie mi go brakuje.
- Słuchaj, Oli. Musisz się zdecydować. Może dla ciebie ten zespół nie jest już ważny, ale tutaj jest mnóstwo ludzi, którzy sporo dla niego poświęcili i nie chcą go stracić.
Matt paplał coś sobie, jak to on, a ja patrzyłem na niego, popijając Nitrous Killer-B. Fascynowałoby mnie jego zaangażowanie, gdybym nie miał tak bardzo wyjebane na 97% świata.
- A co z Pixie? Ona też nie jest dla ciebie ważna? Sykes, musisz zrozumieć, że ranisz innych! Jeżeli ci się już nie chce, to daj nam znać. Wiesz, że na twoje miejsce znalazłoby się 10 innych.
- Chcesz mnie zastąpić jakimś... Jakimś śmieciem? Co to jest, Asking Alexandria? - warknąłem. Matt wyprostował się.
- Nie. Danny miał jaja, żeby przyznać, że to jego koniec w kapeli.
Rozluźnienie dłoni trzymającej puszkę, jej cichy stukot, gdy uderza o drewnianą podłogę. Szybkie dwa kroki w przód, wyciągnięcie ręki, żelazny uścisk dłoni na szyi, mocne pchnięcie i nagle ściana jest tuż za jego plecami. Głośne przełknięcie śliny, przyśpieszenie tętna, utrata oddechu, krzyki w tle. Sykes 1:0 Nicholls. Moje usta tuż przy jego uchu.
- Jak ci się coś kurwa nie podoba, to spierdalaj. Załóż sobie pieprzony boysband i baw się dobrze. Ale odpieprz się ode mnie, jasne?
- Ty... chory...pojeb...
Znudziłem się. Puściłem go, patrząc na niego z obrzydzeniem. I pomyśleć, że ten mięczak był kiedyś moim przyjacielem. Teraz już nie potrzebuję przyjaciół. Potrzebuję sojuszników. Posłałem mu ostatnie spojrzenie i zapomniałem o sytuacji. Wziąłem sobie kolejnego energizera i wyszedłem na podwórko.
Owionęło mnie zimne, świeże, lutowe powietrze, nie zanieczyszczone ich strachem i rozczarowaniem. Potrząsnąłem głową, przydługie kosmyki włosów wpadły mi do oczu. Miałem kilka spraw do zrobienia i wśród nich nie znajdował się powrót na próbę. Jestem zbyt dobry, by uczestniczyć w jakichś chujowych próbach. Rozejrzałem się wokoło. Jordan, mój jedyny sojusznik w tym beznadziejnym zespole, powinien już tu być. Jak na zawołanie, pojawił się w drzwiach za mną.
- Idziemy? - zapytał, pocierając ramiona. Skinąłem głową i ramię w ramię ruszyliśmy w stronę naszego autokaru. Stał, zaparkowany w drugim budynku. Można było do niego dojść korytarzem, łączącym prywatny parking z salą koncertową, albo właśnie wychodząc na podwórko. Nie śpieszyło mi się, ale i tak wybrałem tę krótszą drogę.
- Nicholls robi się niebezpieczny. - odezwał się Fish.
- Jeszcze trochę i mu przejdzie. Jak Weinhofenowi. - zerknął na mnie z zaskoczeniem, ale szybko się opanował.
- Już ty masz swoje sposoby.
- Otóż to. Nie zapominaj, że wiem, jak ukryć ciało.
Zaśmiał się, szczerze, jak na mój gust. On nie zdradzi. I wiem, kto jeszcze mnie nie zdradzi. Pchnąłem drzwi od garażu. Dwie drobne sylwetki po drugiej stronie budynku uniosły głowy. Mniejsza postać beztrosko kopała piłkę. Nie powinna być beztroska, ale niby miała prawo. Nie musiała niczego rozumieć. Nie to, co starsza osoba. Ona musiała doskonale wiedzieć, o co toczy się gra. I chyba rozumiała, bo natychmiast przywołała do siebie chłopca, który złapał piłkę i podbiegł do matki. Odwróciłem się i wyciągnąłem telefon. Jordan podszedł do naszych, hm, gości. Tak jak robiliśmy to od dawna. Wybrałem numer i odczekałem może z 5 sekund.
- Tak?
- Jesteś w Atlancie? - wcisnąłem rękę do kieszeni i uniosłem brodę, bez zainteresowania oglądając sufit.
- Tak.
- Przyjedziecie dzisiaj?
- Mówiłeś, żeby przyjechać dopiero jutro... - głos w słuchawce zaoponował. Zamknąłem oczy, tłumiąc wściekłość. Wziąłem głęboki wdech. Sykes, nie zmieniaj własnych planów. Czekałeś już tak długo. Poczekaj jeszcze trochę. Jeszcze jeden dzień.
- Okej. Niech tak będzie. - postarałem się, by mój głos był najzupełniej pozbawiony emocji. Mojego rozmówcę zbiło to z tropu. Odwróciłem się w stronę trzech postaci. Obserwowałem. - Patrzę na nich. Wiesz, że Noah od jakiegoś czasu mówi do mnie "wujku Oli?"
- Sykes...
- Tak, tak, dobrze.
Nieśpiesznym krokiem podszedłem do grupki.
- Cześć, piękna. - uśmiechnąłem się kpiąco. Z potarganymi włosami, zapuchniętymi i podkrążonymi oczami nie była piękna. Znałem inną kobietę, która w podobnych okolicznościach była 10 razy piękniejsza. - Jak zdrówko?
- Nie mam nic do zarzucenia. - odparła, obejmując synka. Kucnąłem naprzeciw niego, patrząc mu w oczy.
- Ej, Noah, może zagrałbyś w piłkę z wujkiem Fishem?
Ochoczo się zgodził i wyrwał matce z bezpiecznych objęć. Odprowadzała go wzrokiem z niepokojem na twarzy, gdy Jordan trzymał go za rękę i prowadził z dala od naszej rozmowy.
- Kurwa, kobieto, nie zamierzam go zabić na jakimś gównianym parkingu. Dzieciak to tylko amortyzator, powinnaś o tym wiedzieć.
- Nie masz dzieci, więc nie zrozumiesz. - odparowała. Uśmiechnąłem się leniwie. Mój gość już od jakiegoś czasu stawiał się coraz bardziej.
- Wiesz co, miałem go tu ściągnąć dzisiaj albo jutro. Ale chyba nie stęskniłaś się zbyt bardzo, hm? Chyba wytrzymasz jeszcze tydzień, lub dwa? A może bez Noaha będzie ci łatwiej? Ostatecznie dzieciak to spore utrapienie, gdy masz ważniejsze rzeczy na głowie.
Maska opanowania runęła.
- Nie możesz mi go zabrać!
- Chyba zapomniałaś, kto tu dyktuje warunki. - zaśmiałem się.
- Nie przełożysz koncertu.
- Masz rację. Ale zmienię supportera. Bardzo mi przykro, księżniczko. Ty zmieniasz okoliczności, ja warunki. Tak to już jest. - uniosłem telefon do ucha. - Wiesz co, przyjacielu, obawiam się, że musimy trochę zmienić plany. Odwołuję jutrzejszy support. Spotkamy się innym razem.
- Nie możesz mi tego zrobić!
- Mówicie identycznie. To nużące - przewróciłem oczami. - Kiedy wy się, kurwa, nauczycie, że to ja panuję nad sytuacją?
- Skąd możesz wiedzieć, że dotrzymam umowy? Że ją przywiozę?
Ehh, zakochani ludzie. Tak łatwo nimi manipulować.
- Bo od teraz to ja będę osobiście pilnował Noaha. Ciekawe, jak reagują dzieci, gdy są odcięte od obojga rodziców. Dam ci znać, kiedy zaproszę was na koncert. - rozłączyłem się i spojrzałem na kobietę u mych stóp. - Wydaje mi się, że właśnie zostałaś sama.
Odwróciłem się i gwizdnąłem na Jordana. Obejrzał się, marszcząc brwi. Wskazałem na dzieciaka, a potem na drzwi. Spojrzał na niego niepewnie, a potem powiedział do niego kilka słów i razem ruszyli w stronę wyjścia. Powolnym krokiem również się tam skierowałem. Za mną rozległy się stłumione kroki, gdy Crystal podniosła się i popędziła za mną i swoim dzieckiem.
- Ty bydlaku, zostaw moje dziecko! - rzuciła się na mnie. Zdążyłem się odwrócić i ją złapać, gdy jej paznokcie zaatakowały moją twarz. W ostatniej chwili się uchyliłem i płaską dłonią uderzyłem ją w policzek, a potem odepchnąłem od siebie. Zatoczyła się i upadła na ziemię, płacząc. Kucnąłem nad nią i przycisnąłem ją do ziemi. Wyrywała się i piszczała, krztusząc się łzami. Nachyliłem się nad nią.
- Nigdy tego, kurwa, już nie próbuj. Dzieciak jest w moich rękach i dobrze ci radzę, ogarnij się. Jeden twój błąd i nigdy nie zobaczysz żadnego z nich, szmato. Do końca życia będziesz pamiętać, że to przez ciebie zginął niewinny dzieciak. Bądź grzeczna.
Ostatni raz nią szarpnąłem i wstałem, poprawiając koszulkę. Splunąłem na ziemię z odrazą i wyszedłem na zewnątrz. Ponownie głęboko odetchnąłem i zobaczyłem brązowe oczy dzieciaka. Podszedłem do niego i potargałem mu blond loki.
- Mama jest chora i prosiła, żebyś zamieszkał na trochę ze mną i ciocią Hannah. Żebyś się nie rozchorował. W porządku?
Mały powoli skinął głową. Miałem wrażenie, że jego wielkie oczy znają prawdę. Wzruszyłem ramionami.
- Jordan, zabierz Noaha do środka i daj mu ciastka, czy co tam będzie chciał.
Nie miał pytań, natychmiast wykonał polecenie. Musiałem jeszcze tylko zadzwonić do Pixie i powiedzieć jej o nowych planach. Może potem jej to jakoś wynagrodzę. A może ucieszy się, że będzie mogła trochę wychowywać dzieciaka i nie musieć go wcześniej urodzić. To zepsułoby jej figurę.
Straciłem support na jutrzejszy koncert. Ale to nie miało większego znaczenia. Phill zaraz znajdzie jakiś band, który będzie chciał sobie wpisać nasz supporting w portfolio.
Bardziej irytowało mnie to, że będę musiał czekać jeszcze dłużej, aż dostanę ją w swoje ręce.
-----------------------------------------------------------------------------------------
Rozdział jest krótki, ale bardzo naprowadza na dalszy ciąg wydarzeń. Chyba często będę zmieniać punkt widzenia, takie udoskonalenie drugiej części :) Co o tym sądzicie? Stay alive!
Subskrybuj:
Posty (Atom)